Pełen słońca piątek trzynastego – parada złocistych okładek

Niezależnie od tego, czy z profilaktyczną ostrożnością omijacie szerokim łukiem nonszalanckie czarne kocury, a na widok kominiarza szukacie gorączkowo guzików, łapiąc się choćby i tego u koszuli współpodróżnego, czy też przesądy zupełnie Państwa nie dotyczą, w piątek trzynastego przychodzimy do naszych Czytelników z naręczem słonecznych lektur. Dziś, by odwrócić złą passę i podarować miłośnikom czytania miodowo-słodki uśmiech na koniec tygodnia prezentujemy pięć książek w zachwycających okładkach, mieniących się odcieniami szafranu, kurkumy i bursztynu. Będą to książki nieoczywiste, zaczepne i wciągające, stanowczo wyróżniające się na tle innych – głównie debiuty – lecz nie tylko. Zaczynamy wspólną żeglugę przez morze żółtych okładek?

Alain Mabanckou to urodzony w Republice Konga autor prozy i poezji, podziwiany za temperament, niezrównany talent gawędziarski i literacki kunszt. Polska należy do niewielu krajów mogących się poszczycić największą ilością wirtuozerskich przekładów, cenionych przez samego Autora-poliglotę, silnie zwracającego uwagę na melodię i warstwę dźwiękową własnego stylu. Jak sam podkreśla, jego narracja zrodzona jest z melodii, muzycznej frazy, dopiero później przychodzą bohaterowie, krystalizujący się powoli i już go nie odstępujący ani na krok. „Jutro skończę dwadzieścia lat” to ciepło-cierpka, pełna humoru opowieść Michela, dziesięciolatka, tłumaczącego sobie rozkosznie, ale i urokliwą błyskotliwością zawikłany świat. Oczyma chłopca oglądamy niepotrzebnie komplikowany świat Pointe-Noire późnych lat 70. ubiegłego wieku. Dla chłopca życie to nieustająca przygoda, otwarte pytania, a perspektywa dziecięca nie oddala nas od leciutkiego cynizmu, niedowierzania i dociekań. Jako malec, Mabanckou był żarłocznym pochłaniaczem książek, czytającym swym rodzicom. Echo jego fascynacji znajdziemy również i tutaj, bowiem mały Michel, chcąc zaimponować pięknej Karolinie, sięga do biblioteczki ojca, skąd wydobywa tomik Arthura Rimbauda, postrzeganego, jako biały dorosły o twarzy anioła. Czy producenci alkoholu więżą w butelkach niewidzialnych ludzi? Dlaczego „opium dla mas” to największa z obelg? Czy zgaszeniem Słońca można ukarać wystrojoną mamę i jak ustrzec się przed lękami o kapryśne duchy trupa? Dowiecie się tego właśnie z pełnej nostalgii, iskrzącej dyskretną ironią i ukazującej codzienność osadzoną w kuluarach wielkiej historii powieści „Jutro skończę dwadzieścia lat”.

„Czarodziejka z Florencji” to dziesiąta powieść Salmana Rushdiego, słynącego z powieści przełomowych, być może nawet wprawiającego w drżenie, jeżeli nie wstrząs, posady naszego świata. To arcydzieło tkane misternie jak kobierzec, wielowątkowe i upajające, wirtuozerski splot historii baśniowych, awanturniczych, rozwibrowanych orientalnym erotyzmem i porywających bez pytania w niezapomnianą podróż, zderzającą dwie kultury i dwa światy. Czytelnik bowiem ma okazję do lotu na literackim latającym dywanie, nie zważając na dystans między XV-wiecznym Wschodem a Florencją Medyceuszy, poznając całą galerię postaci historycznych, jak cesarz Akbar Wielki, zasłuchany w gawędę europejskiego przybysza, Petrarka, Lorenzo de’Medici, któremu sam Machiavelli dedykuje swe dzieło. Centralne miejsce zajmuje tytułowa czarodziejka – uwodzicielka świadoma, że miłość, nawet najnamiętniejsza, nie jest gwarantem szczęścia, a ona sama musi być silną, walczy więc o samodzielność. Powstałe w oparciu o dziesięciolecie badań polifoniczne dzieło stanowi erudycyjne, zakorzenione w historii i mitologicznym przetasowaniu wyzwanie, grę z czytelnikiem, ale i stanowi pytanie otwarte o miejsce kobiety, tożsamość władcy i cenę samej opowieści. 

Powieścią docenioną nie tylko przez Salmana Rushdiego jest debiut literacki 26-letniej autorki, Zadie Smith. Jej powieść pt. „Białe zęby” to podane w zdumiewająco potoczystej i imponującej spostrzegawczością i finezją w szkicowaniu świata formie rozważania na temat kultury, wpajanego nam kanonu myślenia i tego, co dzieje się w momencie zderzenia obcych sobie światów. Przyglądając się losom trzech rodzin, osiadłych w Londynie, zastanawiamy się nad tolerancją, akceptacją, trudami asymilacji i nigdy nie okrzepłej w poczuciu wykorzenienia tożsamości. Niewątpliwie, proza Zadie należy do tych wysokogatunkowych, lecz dalekich od nieprzeniknioności. Czytając „Białe zęby” nagle uzmysławiamy sobie, że Autorka opowiada nam nasz świat własnymi słowami, z lekkością mówiąc o uwierającym i nieodstępującym poczuciu braku, stawiając zarzut wobec własnej nieprzystawalności, nakładaniu kaftana izolacji, którego nie potrafimy zrzucić, zaciskając go coraz mocniej w wewnętrznej szamotaninie. „Białe zęby” to niezapomniana satyra na cywilizację zachodnią, również pełna śmiechu, pomimo odcieni zadumy i często niezgody. Jako zajmująca opowieść o multikulturowości, poprowadzona z epickim rozmachem, osiada na dnie naszej duszy, zmieniając całkowicie dotychczasowe postrzeganie świata, w którym największym problemem nie jest odmienność, lecz niemożność dostrzeżenia własnej wartości w ciągłej gonitwie za iluzjami.

Kolejną 26-letnią debiutantką w naszym zestawieniu jest Yaa Gyasi i „Droga do domu”. Powieść często pomawiano o wymierzenie z buchalteryjnym wyrachowaniem na sukces, wpisująca się w obowiązujące trendy i aktualny dyskurs, lecz zdaje się, że to określenie krzywdzące na wyrost. „Droga do domu” wiedzie bowiem przez obejmujące 300 lat losy aż siedmiu pokoleń, przy czym natychmiast narzuca się spostrzeżenie, iż stworzenie tak rozległej sagi stanowi przedsięwzięcie karkołomne. Yaa Gyasi udaje się utkać dzieło barwne, o olbrzymim ładunku emocjonalnym. Poznajemy dwie siostry, Effię i Eis, których historie splotą się za sprawą naszyjnika, choć same bohaterki, przebywając tak blisko siebie w przestrzeni, nigdy się nie poznają. Dla Yaa Gyasi impulsem do podjęcia owej narracji były poszukiwania własnych korzeni. Drogi sióstr i ich potomstwa rozwidlają się w pretekście do odtworzenia dziejów niewolnictwa, jednego z największych błędów ludzkości, ale i sukcesywnie wydzieranej przyrodzonej nam potrzeby tożsamości, przybliżenia atawizmu smutku i niezwalczonej tęsknoty. Yaa Gyasi swoim szczerym, silnie oddziałującym na wrażliwość przekazem uprzytamnia nam, że postęp w sferze mentalności nie istnieje, oferując nam istną erupcję emocji, panoramiczny przekrój dziejów, w którym każdy rozdział przybliża historię kolejnego pokolenia.

Ostatnią z naszych propozycji jest apetyczna cierpko-słodka „Tangerynka”, również debiut, autorstwa Christine Mangan. Poznajemy dwie kobiety – upartą i nieposkromioną, subtelnie surrealną Lucy, z jej skarbnicą słów w błękitnej skórzanej oprawie oraz eteryczną, wręcz krystalicznie przejrzystą Alice, przy czym naprzemienna narracja pozwala nam mierzyć gesty i zachowania każdej z nich, wskazując na relatywizm postaw i postrzegania. Z pewnością miłośnicy Maroka docenią kolejnego pełnoprawnego bohatera – Tanger – z jego wielobarwnością, zgiełkliwością i kokieteryjno-tajemniczą magią, przy czym przenosimy się do roku 1956 r. „Tangerynka” to intrygująca opowieść o tym, jakie są konsekwencje relacji, której dalszy ciąg ktoś fabrykuje, na siłę naginając go do własnych życzeń. Więź odarta ze sfery intymnej oraz ufności i zrozumienia wyradza się we wrogość intoksykując codzienność, zaprószając serce i umysł obsesyjnym strachem nie do wykorzenienia. Czytelnika nęcą tajemnice z przeszłości i wydarzenia toczące się bezpośrednio na naszych oczach, by ukazać mu nieodwracalność upływającego czasu i nieuchronność zmian.

Oto garść powieści, jak promienie słońca – ambiwalentnych, lecz niewątpliwie fascynujących, przejmujących, rozigranych, zaprawionych humorem i refleksją oraz dotrzymujących obietnicy składanych przez ciepło-żółte okładki. Niech pod żółtym sztandarem zatem, emblematem słonecznego optymizmu, płyną nam dni beztroskiego weekendu. Ciekawi jesteśmy, jakie światełka rozpogadzają Wasze biblioteczki. Szczęśliwego trzynastego, Drodzy Czytelnicy!